Helikopter w ogródku

Niektórzy w ogródku uprawiają warzywa, u innych rosną drzewa owocowe, jeszcze inni stawiają na trawę, miejsce do wypoczynku i kwiaty, a w Kiełczewie stoi helikopter. O pasji do latania i ciekawych, życiowych perypetiach z właścicielem śmigłowca, Olgierdem Stankiewiczem, rozmawia Piotr Pewiński

Piotr Pewiński: Helikopter w ogródku to raczej rzadko spotykana rzecz?

Reklama

Olgierd Stankiewicz: Wcale nie taka rzadka, jak by się mogło zdawać. Znam kilka takich osób, ale jeśli się funkcjonuje w tym środowisku, to wiadomo, że poznaje się osoby o podobnych zamiłowaniach, które, czy to zawodowo, czy dla zabawy też mają własne maszyny. Ten helikopter widać z ulicy, więc może wzbudzać zainteresowanie. Wcześniej stał w Michałkowie i służył do szkoleń lotniczych.

– Zacznijmy jednak od początku. Kiedy pojawiło się zamiłowanie do lotnictwa?

Reklama

– Od dziecka ciągnęło mnie do latania. Do aeroklubu w Gdańsku, gdzie mieszkałem, miałem 20 minut na piechotę. Wtedy był jeszcze na pograniczu Gdańska i plaży Morza Bałtyckiego. Później to zabudowano osiedlem. Zaczynałem latać jako nastolatek. Zrobiłem kurs spadochronowy i szybowcowy. 

– Czyli zaczął Pan bardzo wcześnie?

– W tych czasach młodzież mogła praktycznie latać i skakać za darmo. Aeroklub to był wstęp do szkół lotniczych albo wojsk powietrzno-desantowych. Składka roczna to były dwie paczki papierosów. Dziś, żeby latać, to trzeba mieć duże pieniądze, to nie tani sport, czy zabawa. Utrzymanie statków powietrznych jest strasznie drogie.

– Potem kształcił się Pan i podjął pracę zgodną z zainteresowaniami?

– Tak, skończyłem szkołę wojskową jako technik i inżynier pokładowy. Potem były kursy lotnicze, pilotażowe i w końcu praca w wojsku. Potem chciałem pójść do cywila, bo nie podobała mi się komunistyczna indoktrynacja kadry zawodowej. Pisałem raporty o zwolnienie do cywila, ale oczywiście wszystkie odpowiedzi były odmowne. Po którejś tam odmowie postanowiłem pojechać do ojca na ryby i spędziłem tam dwa miesiące. Zostałem więc skazany za uchylanie się od wykonywania pracy wynikającej ze stanowiska i stopnia.

– Został pan skazany?

Dostałem półtora roku więzienia. Zrobiono mi proces pokazowy. Odbył się w sali kinowej, którą przerobiono na salę sądową. Ściągnięto kadry, żeby pokazać, że z komuną się nie zadziera. To była odpowiedź na to, że odejścia z wojska stały się nagminne. Rozmawiałem z innymi osobami w mojej sytuacji i oni dostawali po pół roku w zawieszeniu. Pewnie gdyby to nie była pokazówka, to dostałbym więc wyrok w zawieszeniu.

– Po wyjściu z więzienia nie było pewnie łatwo?

Siedziałem w tak zwanym więzieniu mundurowym w Koziegłowach. Po wyjściu szukałem oczywiście pracy, co nie było łatwe. W końcu jako skazaniec pracowałem w Centrze w Poznaniu. Gdy zaczęły się strajki, to z kilkoma znajomymi organizowaliśmy protesty. Zawiązaliśmy też Międzyzakładowy Komitet Założycielski Solidarności. Potem szukałem pracy jako inżynier, mechanik, technik, ale niestety pracy nie było. Znaczy pracy było bardzo dużo, ale nie dla niewygodnych. Robiłem różne rzeczy, w końcu załapałem się jako mechanik samochodowy.

– Później ogłoszono stan wojenny i stał się Pan jeszcze bardziej niewygodny?

13 grudnia zostałem internowany. Ekstremę z całej Polski zaczęli zwozić do Ostrowa Wielkopolskiego. Tam zorganizowaliśmy strajk głodowy. Po 21 dniach głodówki wylądowałem w szpitalu. Ze względu na stan zdrowia zwolniono mnie z internowania, ale pod warunkiem, że zgodzę się na emigrację. Dostałem paszport w jedną stronę i pojechałem do Francji.

– Wrócił pan jednak i dalej kontynuował pan swoje lotnicze zainteresowania

W 1999 roku wróciłem do Polski i rok później w Ostrowie Wielkopolskim otworzyłem pierwszą prywatną, zawodową szkołę lotniczą i spadochronową. Firma nazywała się fajnie, bo Pyrlandia Boogie. Z Francji przywiozłem nowoczesną technologię i od tego zaczęło się nowoczesne spadochroniarstwo w Polsce. Potrzebne były certyfikaty, zezwolenia, które były u nas praktycznie nie do zdobycia. Nawet władze nie bardzo wiedziały jak to ugryźć, dopiero wchodziliśmy wtedy do Europy, ale się udało i szkołę prowadziłem do 2016 roku.

– Poznań, Ostrów Wielkopolski, Francja… jak Pan trafił do Kościana?

W 2003 roku poznałem moją żonę, która mieszkała właśnie tutaj. W 2016 roku, po przejściu na emeryturę, postanowiłem przeprowadzić się do żony.

– I ustawił pan w ogródku helikopter, którego utrzymanie do tanich pewnie nie należy?

Postanowiłem, żeby nie zgnuśnieć na stare lata, że będę dalej latał. Utrzymanie jest bardzo drogie. Najgorsze są przeglądy, kilkanaście tysięcy złotych. Śmigłowiec pali około 30 litrów benzyny lotniczej avgas na godzinę lotu. Ona kosztuje w granicach 14 zł za litr. Ubezpieczenie to około 10 tys. zł przyjmując 100 godzin lotu rocznie. Do tego dochodzą różne niespodzianki. Godzina lotu to więc około 800-900 złotych, a do tego trzeba doliczyć różne niespodzianki, potrzebne naprawy, czy chociażby poświęcony czas. Dlatego wspomagamy się wykonując loty fotograficzno widokowe. Pozwala to utrzymać śmigłowiec.

– Czyli jeśli ktoś chce zobaczyć z góry Kościan, czy porobić zdjęcia, może się zgłosić do Pana?

Oczywiście, ale minimum to pół godziny lotu, ale można się też skrzyknąć z innymi i podzielić się czasem w kilka osób. Wykonuję też loty na różnego rodzaju imprezach, także charytatywnie, po kosztach. Wystarczy się do mnie odezwać, na przykład przez Facebook’a.

– No to na koniec jeszcze pytanie. Czy zachęciłby Pan innych do pasji związanej z lotnictwem?

Mnie to zafascynowało, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Już wiedziałem, że muszę latać i skakać. Teraz są trochę inne czasy. My zaczynaliśmy z praktycznie zerowym wkładem, teraz to droga impreza, ale oczywiście polecam. Warto spróbować od lotu widokowego czy fotograficznego, czy skoku treningowego z instruktorem. To da odczucia te, które się ma, jakby się samemu leciało, czy skakało. Jeśli się nie spodoba, to można wrócić do innych przeczyć, ale może to będzie akurat to, rozpoczęcie ogromnej przygody.

Go to TOP